czwartek, 28 marca, 2024

12 września 2013 – 330 rocznica bitwy pod Wiedniem

Share

Trzysta trzydzieści lat temu, 12 września 1683 roku, o godzinie szóstej wieczorem Jan III Sobieski wydał uszykowanej w Lasku Wiedeńskim husarii rozkaz rozpoczęcia szarży. Bitwa trwała już od niemal dwunastu godzin. Austriacko-niemieccy sojusznicy polskiego króla od rana niestrudzenie nękali Turków na stokach wzgórz między Kahlenbergiem a Leopoldsbergiem, ciężko też pracowali artylerzyści Marcina Kątskiego czyszczący przedpole nawałą ognia i piechurzy wymiatający wszystko, co umknęło spod luf puszkarzom. Nadszedł czas pancernej pięści – prowadzona osobiście przez Lwa Lechistanu szarża w pół godziny rozstrzygnęła całodzienną batalię.

– W nich teraz z pomocą Bożą!

– W nich! – powtórzyli komendę rotmistrzowie.

Ze straszliwym szumem pochylił się od jednego zamachu las kopii ku łbom końskim i chorągwie tej jazdy, która nawykła łamać wszystko po drodze, ruszyły, na kształt olbrzymiej chmury, naprzód. Z miejsca ruszyły rysią, lecz na przestrzeni dwustu kroków rotmistrze zakomenderowali: „W skok!” – ludzie zaś obezwawszy się okrzykiem: „bij! zbij!” – pochylili się w kulbakach i konie wzięły impet największy. Wówczas ta ława gnających wichrem rumaków, żelaznych mężów, pochylonych kopii miała w sobie coś z siły rozhukanego żywiołu. Ziemia jęczała pod jej ciężarem i było widocznym, że choćby nikt z nich kopią się nie złożył, choćby nikt szabli nie wydobył, samym swym rozpędem i wagą położą, zgniotą i stratują wszystko przed sobą, jak trąba powietrzna łamie i kładzie bór. Tak dobiegli aż do krwawego, usłanego trupami pola, na którym wrzała bitwa.

„Allach! … Jezus Maria!” – dwa te krzyki tak okropne, jakby nie z ludzkich piersi wyszłe, mieszają się ze sobą. Żywy mur kolebie się, ugina, pęka; suchy trzask łamanych kopii głuszy na chwilę wszystkie inne odgłosy, po nim rozlega się zgrzyt żelaza, dźwięk jakby tysiąca młotów z całą siłą w kowadła bijących, uderzenia jakby tysiąca cepów w klepisko, pojedyncze i gromadne krzyki, jęki, oderwane strzały rusznic i pistoletów, wycie przerażenia. Napastnicy i napastowani, zmieszani ze sobą, kłębią się w niepojętym zwichrzeniu; następuje rzeź – pierwsze, drugie, trzecie i dziesiąte szeregi janczarów leżą mostem obalone, stratowane kopytami, pobodzone włóczniami, pocięte mieczem – spod wiru krew wypływa ciepła, dymiąca, napełniając surową wonią powietrze. Tyle Sienkiewicz.

 

Batalia nieznana

Próżno szukać wiktorii wiedeńskiej w popularnych zestawieniach najważniejszych bitew świata. Nie ma jej ani w piętnastce Edwarda Sheparda Creasy’ego, ani w osiemnastce Edgara Vincenta D’Abernona, ani też w dwudziestce Josepha B. Mitchella. Czyżby była mniej ważna od inwazji Normanów na Anglię w roku 1066 czy odsieczy Orleanu dokonanej w roku 1429 przez Joannę d’Arc albo klęski Króla Słońce w zmaganiach o sukcesję hiszpańską pod Blenheim w roku 1704?

Wydaje się, że wręcz przeciwnie – bitwa pod Wiedniem to jeden z najbardziej przełomowych momentów w dziejach świata, porównywalny do powstrzymania najazdu Persów na Grecję pod Maratonem w roku 409 przed narodzeniem Chrystusa, do rozbicia przez Rzymian nad rzeką Metaurus armii Hazdrubala Barkasa spieszącego na pomoc Hannibalowi w roku 207 przed Chrystusem, do zatrzymania przez Aecjusza Flawiusza na Polach Katalaunijskich w Roku Pańskim 451 pochodu Hunów na Europę od wschodu czy do odparcia inwazji arabskiej na Europę od zachodu przez Karola Młota pod Poitiers w roku 732.

Nie na próżno cztery przywołane powyżej starcia łączą słowa „zatrzymanie” i „odparcie” – we wszystkich udało się postawić tamę niszczycielskiej fali nieuchronnie niosącej śmierć cywilizacji. Wszystkie one – w odróżnieniu od bitew wspomnianych wcześniej, w rzeczy samej będących niczym innym jak kłótnią w rodzinie – stanowiły zderzenie światów tak różnych od siebie, jak światło i ciemność, tak niedających się pogodzić, jak ogień i woda.

Dlaczego zatem brakuje pośród nich wiedeńskiego zatrzymania najsilniejszej ofensywy, na jaką kiedykolwiek zdobył się świat islamu? Z najprostszej przyczyny: zestawień najważniejszych batalii dokonali Anglosasi, z anglocentrycznego punktu widzenia opartego na interesie Anglosfery, zgodnie z którym od ratowania katolickich Habsburgów znacznie ważniejsze było ich pognębienie, na przykład, w roku 1588, kiedy Anglicy sprytnie przypisali sobie pogrom hiszpańskiej Niezwyciężonej Armady w istocie pokonanej przez sztorm.

Perspektywa pozornie miła

A może i Polacy powinni byli – wzorem zimnokrwistych i do bólu racjonalnych dżemojadów oraz ich młodszych hamburgerożernych kuzynów – skorzystać z nadarzającej się akurat słabości swych politycznych konkurentów (Habsburgowie wszak od z górą półtora stulecia wchodzili nam w paradę na polu międzynarodowych interesów) i pozwolić Osmanom połknąć Wiedeń?

Można by zaryzykować hipotezę, iż uchroniłoby to Rzeczpospolitą od rozbiorów. Oto bowiem jednego z przyszłych zaborców zlikwidowalibyśmy rękami Turków (odzyskując przy okazji Śląsk), drugiego w ogóle by nie było, bo wskutek traktatu jaworowskiego z Ludwikiem XIV (za cenę Wiednia zabezpieczywszy paktem o nieagresji z Portą południowe granice), wespół z Francją rozbilibyśmy Brandenburgię i zaanektowali Prusy Książęce. Z trzecim zaś wzmocniona w ten sposób Rzeczpospolita poradziłaby sobie bez trudu, zawsze zresztą w tej rozgrywce mogąc liczyć na tureckiego sojusznika.

Miła perspektywa, nieprawdaż? Miła, tyle że zupełnie oderwana od rzeczywistości drugiej połowy XVII stulecia.

W roku 1683 Rzeczpospolita była w stanie swoistej „zimnej wojny” z imperium osmańskim: po haniebnym pokoju buczackim (aczkolwiek częściowo skorygowanym traktatem w Żurawnie, na mocy którego sułtan odstąpił od próby zhołdowania Polski i zwrócił część ziem zabranych w roku 1672) dwie trzecie Podola znajdowały się pod turecką okupacją. Co więcej, całe południe kraju od wielu dekad żyło w cieniu permanentnego zagrożenia turecko‑tatarskiego. Ze wszystkich naszych potencjalnych i realnych wrogów najniebezpieczniejszym była Porta Otomańska – znacznie wówczas groźniejsza niż Moskwa (o Wiedniu, z którym nie skrzyżowaliśmy szabel od roku 1588 i prowincjonalnym, krytym strzechą Berlinie nawet nie wspominając).

Już chora, ale jeszcze silna

Przyklejoną do Turcji w drugiej połowie XIX wieku etykietkę „chorego człowieka Europy” często przenosi się bezrefleksyjnie na czasy wcześniejsze. A to poważne nadużycie. W drugiej połowie XVII stulecia bowiem Turcja – pomimo pewnych wczesnych objawów choroby – przeżywała renesans potęgi pod rządami wezyrów z rodu Köprülü.

Ale czyż pierwsze objawy choroby są równoznaczne z jej stanem zaawansowanym? Silny mężczyzna w początkowym stadium AIDS jest jeszcze zdolny bez trudu zabić gołymi rękami.

Turcja mogła być wewnętrznie słaba – trafnie zauważa Jędrzej Giertych – ale armie, jakie potrafiła jeszcze przeciw Sobieskiemu wystawić, to były armie przerażające swą potęgą. Mógł to być jej wysiłek ostatni, niemożliwy już do powtórzenia. Ale wysiłek ten był dostateczny, by jej zapewnić zwycięstwo. Armie tureckie miały po temu warunki, by osadzić półksiężyc na wieżach kościelnych i kopułach w Wiedniu, Rzymie, w Kolonii, we Lwowie, Krakowie i Warszawie. Gdyby byli osadzili – całe dzieje świata przybrałyby inny bieg.

Po pogromie wojsk chrześcijańskich pod Wiedniem armie sułtańskie miały ruszyć dalej. Gdzie? Wystarczy spojrzeć na mapę Europy: połowa na północ, przez Bawarię i Czechy w głąb Niemiec, połowa na południe, do Włoch. Zachodnia Europa była na taką kolej rzeczy całkowicie nieprzygotowana. Czyż państewka niemieckie i włoskie zdołałyby pokonać armię, która od trzystu lat nieprzerwanie biła królestwa bez porównania od nich silniejsze, z bizantyjskim imperium na czele?

Jeżeli nawet zatrzymałaby się ona na granicy francuskiej (a to wcale nie jest takie pewne – imperium osmańskie obejmowało wszak całą niemal Północną Afrykę i posiadało potężną flotę, mogłoby zatem wziąć Francję i Hiszpanię w kleszcze, uderzając jednocześnie z lądu i morza), sułtan kontrolowałby niemal dwie trzecie Europy. Która notabene wkrótce przestałaby być sobą – zapanowałby szariat, zapłonęłyby biblioteki i uniwersytety, kościoły zaś stałyby się meczetami bądź posłużyły innymi celom (specjalna rola w tym względzie miała przypaść Bazylice Świętego Piotra w Rzymie, w której wezyr Kara Mustafa zamierzał urządzić stajnię dla swych koni).

Wkrótce Turek zamoczyłby stopy w Bałtyku i Morzu Północnym. Ekspansja islamu, której nikt już nie byłby w stanie powstrzymać, poczyniłaby olbrzymi krok naprzód, zupełnie zmieniając bieg dziejów – islamizacja Ameryki pozbawionej oparcia w Starym Świecie stałaby się tylko kwestią czasu.

Nowy Stambuł nad Missisipi

Przesada? Chyba jednak nie. Imperium osmańskie było przecież mocarstwem typowo lądowym, potrzebującym okna na rozszerzający się właśnie świat. Rolę tę doskonale spełniłyby porty niemieckie. Turecka myśl techniczna stała na wysokim poziomie – a stąd już tylko krok do kolonizacji terytoriów zamorskich. Z pewnością nie pozostałoby to bez wpływu na stan ekonomiczny imperium.

Szklanka, jak powszechnie wiadomo, jest do połowy pusta albo do połowy pełna – można dowodzić, że w miarę połykania przez Turcję większych połaci Europy, słabłyby jej możliwości trawienne, ale można też odwrócić tę perspektywę, by dostrzec, iż łupy zdobywane na Zachodzie okazałyby się dla chorej Turcji porcją witamin, zdolną przedłużyć jej siłę o kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, albo nawet zastrzykiem mocnego antybiotyku, który by ją na dobre wyleczył.

A choćby nawet proces rozkładu się nie zatrzymał, tylko trwał dalej, czy kilkanaście lat (nie mówiąc już o kilkudziesięciu) nie wystarczyłoby do zniszczenia chrześcijańskiej Europy? Komunizm przecież trwał tu niespełna pół wieku – cóż to jest wobec całej historii świata – a spustoszeń, jakie po sobie pozostawił, być może nie da się naprawić nigdy. Po co zresztą sięgać po odległe analogie, gdy mamy w Europie nader wyraźne owoce tureckiej okupacji – Bośnię i Albanię – muzułmańskie państwa w samym sercu Bałkanów, w prostej linii ledwie pięćset kilometrów od Rzymu.

Ocaliliśmy chrześcijaństwo

Wojny z Turcją nie wolno porównywać do konfliktu państw zachodnioeuropejskich wyrastających z tego samego korzenia cywilizacyjnego. Wojna ta była bowiem starciem z absolutnie obcą cywilizacją, odmienną mentalnością i wrogą religią, której misją jest zniszczenie chrześcijaństwa (przypomnijmy rzezie Ormian dokonane dwieście lat później w imperium osmańskim znajdującym się w ostatnim stadium rozkładu).

Gdyby Turcy zdobyli Wiedeń i usadowili się w samym środku Europy – wyjaśnia Feliks Koneczny – rozprzęgłaby się Rzesza Niemiecka, przepadłoby i cesarstwo, ale też na tych, którzy bezczynnie na to pozwolili, spadłaby klątwa dziejów za zdradę chrześcijaństwa. Jakkolwiek nurtowały spory w chrześcijaństwie, obowiązkiem było przeciw Turcji trzymać się razem. Prócz jednej Polski nie spełniło żadne państwo tego obowiązku. Tym większa dla nas chwała, żeśmy ocalili chrześcijaństwo.

A gdybyśmy nawet nie mieli takiego zamiaru (absolutnie hipotetycznie, bo przecież Sobieski był wzorcowym katolikiem, który właśnie dla ratowania chrześcijaństwa poświęcił wszystkie osobiste sympatie: będąc gorącym stronnikiem Francji sprzymierzył się z wrogą jej Austrią, co więcej, odsunął na bok kluczową dla swych ambitnych planów dynastycznych kwestię rewindykacji Prus i Śląska – wszystko dla sprawy Bożej), to i tak nie można było w zbliżającym się konflikcie pozostać neutralnym. Skrajną naiwnością byłoby bowiem sądzić, iż Turcy w marszu na Zachód zostawią sobie Polskę za plecami albo że, rozprawiwszy się z resztą Europy, nie przypomną sobie o nas. A wtedy nie mielibyśmy już do kogo zwrócić się o pomoc.

Wyprawę wiedeńską podyktował realny interes polityczno‑strategiczny kraju. Nie mogło ulegać żadnej wątpliwości, że jeżeli Mehmed IV pokona Leopolda, to po trupie Austrii pójdzie dalej, w samo serce Polski, a jeżeli cesarz obroni się z pomocą samych Niemców, to i moralnie i materialnie uzyska nad Polską ogromną przewagę – dowodzi Władysław Konopczyński. Wyprawa wiedeńska była wyrazem – a z perspektywy czasu można stwierdzić, że ostatnim przebłyskiem – prostego instynktu samozachowawczego Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Prawda też, że natychmiast po powrocie z Wiednia owego instynktu zabrakło. Nabiwszy sułtanowi solidnego guza (nikt wówczas nie przypuszczał, że w istocie przetrącono mu kręgosłup), należało się wycofać ze śródziemnomorskiej przygody i powrócić nad Bałtyk; za zaproszenie do Świętej Ligi podziękować, oferując swe usługi zawsze, gdy tylko przyjdzie bronić chrześcijaństwa, nie zaś interesów Wenecji; nawiązać z powrotem zerwane relacje z Francją i Szwecją, by pointrygowawszy nieco, rozpalić na nowo konflikt nadbałtycki i upiec na tym ogniu dwie pieczenie: Prusy Książęce i rządzącą nimi dynastię Sobieskich. Ale to zupełnie nie w naszym stylu.

fot.: natemat.pl

Czytaj więcej

Komentarze

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Nowości